5 paź 2007

dzień 7 - 22.09.2007 - Chiang Rai, Birma, Laos, plemiona górskie

Haloooooooooo! Pobudka!!!! Ruszać, się ruszać, przecież to nie sanatorium!!!! :)))))
Dziś nie można było zbyt długo spać. Po pierwsze - program na dziś mocno napięty, po drugie - po nocnych obserwacjach otoczenie trzeba było dokładniej zapoznać się z okolicą. Więc pobudka, szybki prysznic, aparat w rękę i - zanim na śniadanie - wyruszam na "fotograficzne łowy" po terenie ośrodka.

oczywiście wszędzie "tłumy" porządkowych:


Śniadanko, chwila oczekiwania, aż do autokarów zapakują się inne grupy



i ruszamy.
Jedziemy w obszar tzw. "Złotego Trójkąta" - zbiegu granic Laosu, Birmy i Tajlandii. Obszar ten znany jest przede wszystkim ze swojego udziału w światowej produkcji opium. I o ile Tajlandia chyba już sobie z tym problemem poradziła, o tyle w Birmie i Laosie proceder nadal ma się dobrze...
Okazuje się, że sytuacja polityczna jest na tyle spokojna, że uda nam się przekroczyć granicę z Birmą. Dziś wiemy, że był to ostatni spokojny dzień w Birmie. Następnego dnia z tv dowiedzieliśmy się o zamieszkach, które właśnie z Birmy zaczęły rozprzestrzeniać się na wszystkie sąsiednie kraje. Przekroczenie granicy i tak nie jest legalne. Zrzucamy się po 30USD, co m.in. ma być wydane na skorumpowanie służby granicznej. Mamy czas wolny, a w tym czasie Khun "załatwia" nam możliwość przekroczenia granicy. No to zwiedzamy sobie przygraniczne miasto i jego bazarek...






Trwa to około godzinki, w tym czasie niektórzy przepuszczają tu kupę kasy na pamiątki... Ja nadal jestem twardy, nie wydaję kasy... Jak się zaraz okaże, już niedługo, w Birmie i mnie dopadnie gorączka zakupowa ;)))
W końcu pojawia się Khun i możemy ruszać. Wchodzimy na most graniczny, okazuje się, że celnicy nie zauważają trzydziestokilkuosobowej grupy mijającej kolejne szlabany.... Siła dolara jest jednak wielka ;))))



Na moście mała mijanka - samochody zamieniają się z ruchu lewo- na prawostronny... Czujemy się dzięki temu prawie jak w Polsce, tym bardziej, że od razu za granicą widzimy znajome wielkie dziury w asfalcie ;))) Stan dróg w Birmie nie odbiega od polskich standardów ;)
Mijamy wędrujących po bazarze mnichów i dochodzimy do kolejnego naszego środka transportu:

Birma to stara nazwa tego kraju. Od jakiegoś czasu używana jest nazwa Mianmar, chociaż ja i tak łatwiej zapamiętam "Birma" ;)))
Siadamy dwójkami do motorikszy i jedziemy.
Obejrzymy tu kolejne świątynie:



I - tradycyjnie już - należy odprawić rytuał oczyszający naszą duszę ze wszelkiego zła - tym razem polega to na polaniu kilku figurek wodą pod swoim Buddą oraz na wypuszczeniu na wolność ptaszka, który uniesie ze sobą Twoje troski... Warto spróbować, ptaszek kosztuje tylko 20 bathów :)



Spoglądamy jeszcze na okolicę, szybkie foty:

Siadamy w motoriksze, kilkanaście minut jazdy ulicami. Przyzwyczajeni do widoków z Tajlandii dziwimy się, że kilkaset metrów dalej, już w Birmie, świat wygląda zupełnie inaczej. Dojeżdżamy do kolejnej świątyni, połączonej z "ichniejszym" "klasztorem":
w cieniu drzew młodzi mnisi oddają się wcale nie medytacjom ;)))

Wracamy. Po drodze jeszcze krótki spacer po osiedlu Kmongów:



To nie jest tak, że całkowicie nie ma tu cywilizacji ;) Próbowałem zrobić tym mnichom zdjęcie podczas gry na automatach, niestety nie zdążyłem...
Na tym praktycznie konic Birmy. Podchodzimy do przejścia granicznego, ale okazuje się, że mamy jeszcze całe pół godziny na bazarek, który wcześniej mijaliśmy!!! O niskości cen w Birmie słyszeliśmy wcześniej dużo, więc biegiem ruszamy na zakupy.. Czasu mało a targować się trzeba... Okazuje się, że nie jest łatwo!!! Niemniej - udaje mi się kupić sobie pierwszą pamiątkę :)))

Nikt nie ma wątpliwości, że jest to oryginał, prawda???
;)))
Cena - wyjściowa 1200 bathów, zapłaciłem 700 bathów.
Za namowami przewodniczki Marty zaopatrujemy się tu również w dodatkowe torby podróżne. Marta wiedziała o czym mówi, rzeczywiście na koniec pobytu niemożliwe było spakowanie się w torby przywiezione z Polski ;)))
Jako ostatni wracamy na miejsce zbiórki, ale nie przejmuję się zbytnio, że wszyscy na mnie czekali - przecież mam ROLEXA :)))))
Powrót na stronę tajlandzką również pozostaje niezauważony przez celników. Autobus już na nas czeka. Krótka podróż i jesteśmy na brzegu rzeki Mekong. Jest to rzeka graniczna pomiędzy Tajlandią, Birmą i Laosem. Woda już z daleka wydaje nam się dziwnie żółta, a nawet czerwona... Nie jest brudna, jej kolor spowodowany jest mułem unoszonym przez wartkie strumienie - kurcze, brzmi coraz bardziej poetycko ;)))
Płyniemy wzdłóż granic tych trzech krajów, co chwilę zaskakują nas nowe widoki.



I osiągamy kolejny punkt dzisiejszego nielegalnego nieco programu - Laos :)
Stąd już tylko 266 km do Chin, niestety nasi przewodnicy nie stają na wysokości zadania i nie zgadzają się na fakultatywne zwiedzanie kolejnego kraju ;)))

Wizyta w Laosie sprowadza się praktycznie tylko do zakupów. Głównie można tu kupić "markowe" koszulki - ja kupuję taką fajną z logo Polo :))), ale jest dosłownie wszystko. Jeden kolega kupił tu sobie np. 7 koszulek a później szpanował zmienianymi kilka razy kreacjami. Na szczęście Bozia małe grzechy szybko każe -przy powrocie na lotnisku zabrali mu 200ml wody toaletowej :))) Sorki Rafał - musiałem to napisać :)))
Choć chyba w generalnym podsumowaniu Mistrzem Zakupów należałoby ogłosić chyba Agę :))) Albo Konstancję i Marcina - w kategorii "Zakupy Hurtowe" :)))
OK, ale nie zebraliśmy się tu po to, aby prywatę odstawiać ;) Pozdrawiam przy okazji :)))
Chętnie zopatrzylibyśmy się w alkohole, ale Marta ostrzega nas przed konsekwencjami prawnymi.... Oto ten niebezpieczny trunek ;)))

Po około godzinie wsiadamy na łódź i wracamy do Tajlandii. Chętni mają jeszcze wyprawę na dość wysoką górkę - punkt widokowy, my darujemy sobie ten spacer i decydujemy się na kawkę.... Dobrze nam krótka przerwa zrobi, bo dziś jeszcze dużo atrakcji przed nami :)

I znowu jesteśmy w autokarze, który za każdym razem traktujemy jak zbawienie - nie wyobrażam sobie, życia w tym kraju bez klimy :)
Po kilkudziesięcu przejechanych kilometrach dojeżdżamy do stacji benzynowej. Tu czekają już na nas pickupy, które zawiozą nas do położonych wysoko w górach wiosek. Po drodze mały przystanek, ale zacznę od krótkiego wprowadzenia. Dzień wcześniej w autobusie Khun ogłosił konkurs rysunkowy pod tytułem: "jak rosną ananasy?" Wszyscy zapamiętale zabrali się do pracy. Co prawda nie zdobyłem głównej nagrody, ale zwyciężyłem w kategorii "złote jaja" - sam nie wiem dlaczego. Moja praca zatytułowana była "ananasy rosną w TESCO" i przedstawiała stertę starannie ustawionych puszek z ananasami w plastrach. Khun z przejęciem stwierdził, że należę do "new generation", której fantazja zaczyna się i kończy w hipermarkecie. Szczerze - nie zmartwiło mnie to, w końcu nie każy może być new generation :)
A oto nagroda, którą zdobyłem:
Tajska whisky. Jest to tylko wierna kopia nagrody, oryginał został zdegustowany pierwszego wieczora po zdobyciu nagród ;)))
Ale wracamy do dnia dzisiejszego. Ten mały przystanek miał na celu pokazanie takim głąbom jak ja jak rosną ananasy. I rzeczywiście okazało się, że puszka w hipermarkecie nie jest pierwszym etapem rozwoju tego pysznego owocu ;)))
Jedziemy dalej i podziwiamy widoki:

Dojeżdżamy do celu. Pierwsze plemię, jaką odwiedzamy to Yao. Podziwiamy spokój, jaki tu panuje, ale chyba nie za bardzo zazdrościmy:



Zmęczeni, ale nadal chłonni nowych wrażeń fotografujemy wszystko co się rusza i nie rusza - Japończycy przy nas wysiadają ;)))
Znowu jesteśmy w naszych pickup'ach i zjeżdżamy kilkanaście kilometrów niżej - do wioski plemienia Akha. Tu już nie jest nam tak wesoło, a to po tym jak Marta poinformowała nas, że ulubionym daniem tego plemienia są psy. Już nie pamiętam czy nie jedzą oni psów czarnych czy rudych ale może to i dobrze, bo nie chcę patrzeć na te zwierzątka jak na kartę dań....
Od razu daje się zauważyć inny styl ubierania się tych ludzi. Więcej różnic nie zauważam :)

w pobliskim stawie leniwie plumkają się bawoły, a my czujemy swojskie, agroturystyczne zapachy ;)))

W wioskach może i bieda, ale kontakt ze światem jak najbardziej mają ;)))

A tak poważnie - plemiona górskie miały to do siebie, że lubiły wędrować.. Wędrowały, ale potrzebowały też ziemi uprawnej.. A żeby taką ziemię pozyskać skutecznie wypalali kolejne połacie buszu... Dlatego Król - celem ratowania lasów - m.in. postanowił sponsorować im takie rzeczy jak telewizja satelitarna w wioskach, aby zachęcić ich do osadzania się na stałe w jednym miejscu.. Z różnym skutkiem, ale jakoś mu to wychodzi....
Do hotelu wracamy późnym wieczorem. Kolacja i rozchodzimy się po swoich bungalowach.. Na chwilę tylko, przecież jeszcze trzeba zdegustować wygraną whisky :)))

Brak komentarzy: